Czyli Martensy w XXIw.
W Alejach Jerozolimskich w Warszawie, mniej więcej na wysokości dworca Głównego był, a może nadal jest, sklep w którym dawno temu kupowałem swoją wyjątkowość. Za równowartość około 20-30% miesięcznej pensji moich rodziców odmieniałem swoje nastoletnie ja.
Kupiłem Martensy.
To był już etap mojej przynależności do grunge … prawdziwa wyjątkowość.
Na samą myśl o posiadaniu tych diabelnie niewygodnych butów, rwałem w sobotę o 5 rano na dworzec kolejowy, żeby po prawie sześciu godzinach w zatęchłym przedziale dostać się do tej sub-kulturowej świątyni ówczesnej wyjątkowości.
Zanim zgłębiłem tajniki grunge’u byłem metalowcem, no i trochę punkiem. Punk miał fajne rytmiczne piosenki, no i chwytliwe teksty typu „masturbacja was ocali” itp. Tekstów metalowych piosenek z wiadomych względów nie rozumiałem, natomiast kręciło mnie noszenie ciasnych, czarnych spodni. W sumie nie wiem czemu, uroku mi to nie dodawało. Na skin-head’a się nie nadawałem, bo miałem za długie kończyny i szyję. Tym samym, ponieważ podstawową aktywnością statutową tej grupy były wszelakie swary, moja specyficzna antropometria skutecznie mnie wykluczała, ze względu na zbyt duże ryzyko złamań przydługich kończyn.
Ostatecznie, grunge wspaniale zaspokoił moją nastoletnią dekadencję i nihilizm. Sprawił, że w dosyć mało dokuczliwy dla mnie i niezbyt ofensywny dla otoczenia sposób, wysyciłem swoje zapotrzebowanie na rebelię i wyjątkowość.
Natomiast obecnie, ideowość w muzyce trochę się już jednak przejadła. Oczywiście media wszelakie: FB, YouTube, iTunes & co. … spowodowały, że już nie potrzeba uprawiać pewnych kultowych aktywności typu przegrywanie płyt CD na kasety itp., natomiast potrzeba wyróżnienia, ideowości czy zaistnienia pozostała bez zmian, a może nawet się wzmogła.
Ale jak?
Jak można się zbuntować, wyróżnić? Doświadczyć energii płynącej z poczucia przynależności do grupy „wyjątkowych” jednostek, odstających od szarości masy ludzkiej. Poczuć dumę z bycia kimś innym, specjalnym.
Rety! No jak?
Cudacznych strojów jest dostatek. Ciuchy spalone, czy tanie czy drogie. Na dziwną muzykę nikt nie zwróci uwagi. Odpada. Wszyscy się już we własnych mieszkaniach u siebie wyrazili, podświetlane onyksy tureckie w łazience na 4 piętrze w bloku, sombrero z Meksyku w salonie, zdjęcie okrakiem na słoniu na FB. Wszyscy jemy zdrowe slow-food’owe hamburgery, kupujemy słoik kiszonych buraków za 40 PLN od swojsko przystrojonej babci na sobotnim targu śniadaniowym. Jemy tylko w miejscach gdzie danie dnia wypisane jest niechlujnie kredą, a kable i rury wentylacyjne z lat 80tych stanowią o absolutnej oryginalności miejsca. Wszystko już było, bungee, brunch, sushi, Luis Vuitton, yoga … cały świat!
Fu**! Wszyscy jesteśmy zajebiście wyjątkowi … tylko, że wszyscy tak samo … wyjątkowi. Szach!
Ale może jednak … może nie wszystko jeszcze było?
Duma narodowa!
Jest! Nooooo, jakaż wyjątkowość. Pomysł z puli pomysłów wiekopomnych. Można powiedzieć GOL!.
Podejrzyjmy jakie mamy korzyści:
- Poczucie wyjątkowości => naród wybrany itp.[JEST]
- Poczucie niedopasowania do reszty => naród uciemiężony i zdradzany przez innych [JEST]
- Poczucie romantycznego poświecenia => dziadkowie szli z szablą na czołgi [JEST]
- Poczucie zagrożenia ze świata=> wróg czyha za każdą granica, ba, co tam za granicą. Najgroźniejsi wrogowie to zagubieni ziomkowie-zdrajcy, na usługach Unii i innych ciemnych mocy. [JEST]
- Poczucie siły => kult wojny, konfliktów zbrojnych, partyzantki itp. [jest]
- Symbole, ikony, przedmioty kultu => flaga, godło, krzyże różnorakie, barwy narodowe itp. [JEST]
- Budowanie silnej pozycji i wzbudzanie zainteresowania.
- Kreacja teorii równoległych opierana na ignorancji społecznej i ogólnym ogłupieniu => wybuch szybszy od dźwięku, kreacjonizm itp. [JEST]
- Snucie legend i budowanie iluzji => religie smoleńskie, objawienia i urojenia o wojennych bohaterstwach wątpliwego pochodzenia, nadzieja na rychłe zwycięstwo (nie wiadomo z kim) [JEST]
- Publiczne wygłaszanie społecznie kontrowersyjnych bzdur i banialuków, typu: mózg kobiety jest mniejszy niż mózg mężczyzny itp. [JEST]
Jednym słowem, wynaleźliśmy nową subkulturę – subkulturę narodową. Wydaje się niezatapialna … no bo przecież co można zarzuć orędowaniu tradycjom, historii i różnym wzniosłym wydarzeniom. Bronieniu spuścizny przodków. To są same romantycznie niekwestionowalne dobroci. Nawet marka odzieżowa się narodziła, z marketingiem opartym na emocjach typu duma i wyjątkowość. Bo przecież red is bad jest nasz, swojski, tak jak nas w szkole uczyli. W końcu jesteśmy kimś. Możemy się taplać w tych emocjach z przed dekad, czuć się zwycięzcami, lunatykować w oparach absurdalnego przypisywania sobie poczucia wartości wynikającego z przynależenia do tej wyjątkowej i uciemiężonej społeczności. Możemy sobie w sklepie kupić tą dumę, ba … poczytać całą historię z czego mamy być dumni przystrajając się w te czerwone świętości. Bo przecież za równowartość kliku kaw wkupujemy się w wyjątkową społeczność „bad”!
Tylko czy aby na pewno?
Szczęśliwie red w rzeczywistości nie jest „bad”! Zarówno Red jak i cały około-narodowy amok jest co najwyżej tymczasową gorączką, która szybko przechodzi. Jak każda subkultura, również to chwilowe narodowe zadęcie jest potrzebne tylko na okres dojrzewania. No i dobrze, widocznie sporo osób, zresztą w różnym wieku nie zdążyło jeszcze kupić swoich „Martensów XXI wieku”. Spieszmy się, jest jeszcze szansa się załapać, bo za chwilę nawet największe narodowe zuchy ochłoną i zapomną o co była cała ta awantura.
Szach i mat 🙂
No, ale przenikliwe. I zabawne. Jak pół mojej rodziny zakopana po rowach za obecną wschodnią granicą. No i martensy pomalowane na czerwono.
Taki juz ten nasz ten temperament … chyba po prostu tacy jestesmy juz :). Wktorce bedzie pewnego rodzaju ekranizacja, juz sie polecam.